Anna Miczko
O zajściach na plenerze w Zielonej Górze i pytaniach o to z nich wynika.
Impreza dobra i ryzykowna oraz wystawa Nie śpimy! były dwoma głównymi filarami majówki zorganizowanej przez zielonogórskie BWA. Zespół kuratorski w składzie Katarzyna Karwańska, Magdalena Nowak, Stanisław Welbel zaprojektował imponujących gabarytów, trzydniową (1-3 maja) imprezę z udziałem sporej grupy osób: artystów, krytyków i teoretyków sztuki, ale także studentów i profesorów. Wystawa Nie śpimy! była wynikiem poprzedniego pokazu Nie ma sorry (MSN, Warszawa 2008), gdzie zaprezentowano wynik researchu wśród polskich artystów najmłodszego pokolenia. Nie śpimy! miała ukazać przemianę, jakiej uległy postawy artystyczne uczestników Nie ma sorry – wtedy w większości jeszcze studentów. Druga półkula – Impreza dobra i ryzykowna, pomyślana została jako plener nawiązujący do tradycji takich wydarzeń zielonogórskich, jak sympozjum Złotego Grona i Biennale Sztuki Nowej, które ożywiały artystyczne życie Polski w latach 60. i 70. XX wieku. Wedle założeń twórców projekt był propozycją wiosennego spotkania w twórczej i lekkiej atmosferze. Do udziału w Imprezie dobrej i ryzykownej zostaliśmy zaproszeni jako Pracownia Działań Przestrzennych Mirosława Bałki (na ASP w Poznaniu). Zaproponowane przez nas działania zderzone miały być z postawą studentów z pracowni Grzegorza Sztwiertni z ASP w Krakowie.
Dość szybko pojawił się temat naszej pracownianej akcji – POGO. Zaproszenie do udziału w plenerze zawierało słowa: Obecne są tematy wiecznie żywe, jak młodość, miłość i piękno, a całe spotkanie nie ma pretensji do bycia imprezą przeintelektualizowaną, lecz wymianą energii artystycznej. POGO jako rytualny, rytmiczny trans służący wyładowaniu emocji wpisywał się w ideę dość jasno. Akcent miał paść jednak nie tyle na taneczne właściwości pogo, ale na pulsującą rytmiczność oraz element ożywczej destrukcji, jaką zawiera w sobie ta forma ekspresji.
Na spotkaniu, podczas którego klarował się pomysł, padło wreszcie hasło: może po prostu zburzmy jakiś dom. W jaki sposób grupa ludzi ma dokonać aktu destrukcji na budynku? W toku dyskusji wyłoniło się najprostsze z rozwiązań – TARAN. Intencją było nie tyle demolowanie dla samego unicestwienia materii, ale bardziej odblokowanie – stworzenie ujścia energii. Ofiarą i odblokowywanym celem stał się gmach Galerii BWA, co miało wpisać całą akcję w kontekst pleneru artystycznego, którego była częścią. Decyzja zapadła; taranem udrożnimy przestrzeń instytucji. Działanie nasze musiało pozostać tajemnicą do ostatniego momentu, aby tym mocniejsza była jego siła przekazu. Z przyczyn technicznych poinformowani musieli zostać kuratorzy oraz dyrektor BWA, Wojciech Kozłowski. W tym momencie ukłon w stronę Pana Dyrektora; nie każda osoba na stanowisku kierowniczym pozwoliłaby sobie na wybijanie dziury w ścianie budynku, którego pracę nadzoruje. Po konsultacjach z architektami i konstruktorami, jakie przeprowadziła asystentka PDP – Karolina Kubik, okazało się, że taran powinien przybrać postać belki drewnianej o długości 7m i przekroju 20x20 cm u jednego końca obitym stalową blachą, co miało stanowić głowicę. Tak też się stało. Taran skonstruowano na miejscu w Zielonej Górze, pod koordynacją teamu kuratorskiego. W podekscytowaniu oczekiwaliśmy 1. maja, aby wspólnymi siłami wybić galerii dziurę w boku (dosłownie rzecz ujmując).
1. maja
Przemierzając deptak w poszukiwaniu celu – BWA wychwyciłam wiele znajomych twarzy. Do Zielonej Góry ściągnęli nie tylko zaproszeni na plener goście, ale także wiele osób powiązanych ze sztuką czy to na zasadzie zawodu, czy też pasji. Domyślam się, że wszystkich przywiodła w to miejsce pokusa spełnienia transakcji wymiany na polu szeroko rozumianego artystycznego doświadczenia. Jak czas pokaże, tylko niektórym uda się ten cel zrealizować.
W siedzibie BWA dostałam wskazówki jak dotrzeć do Bursy, gdzie jako uczestniczce o statusie studentki został mi wyznaczony nocleg. Wróciłam stamtąd spóźniona na wernisaż i oficjalne otwarcie pleneru. Załapałam się jednak na procesję ciągnącą w deszczu, który pojawił się w międzyczasie i nie opuścił nas już do końca pleneru. Celem korowodu była projekcja Gradient Sławomira Pawszaka świecąca na telebimie Centrum Handlowego Topaz. Powoli przepływające z jednych w drugie kolory ożywiały przestrzeń ulicy Bohaterów Westerplatte, urozmaicając obraz uczestnikom ruchu drogowego. Interwencja subtelna, ale przyjemna dla oka.
Stamtąd plenerowa wspólnota udała się z powrotem do siedziby BWA, aby stać się świadkiem kolejnej aktywności twórczej: performance’u Anal Projection zaaranżowanego przez Wojtka Kosmę. O tym, jak uczciwy tytuł nadano działaniu, zaświadczył nagi, czarnoskóry performer, Dwayne Brown, prezentując publiczności – momentami dość nachalnie – wetknięty w odbyt laser wskaźnikowy. Mimo frywolnej formy performance’owi trudno odmówić ważkości problematyki, jaką poruszał. Brown zdawał się prezentować swoje ciało, jako towar proponowany do konsumpcji widza. Skomplikowany układ oparty na karkołomnych figurach nie przypominał może prezentacji jakiej poddawani byli czarnoskórzy na targach niewolników, ale jednak nasunął mi pewne skojarzenia z tą praktyką. W końcu nie bez przyczyny Kosma wybrał do wykonania perfomance’u właśnie przedstawiciela rasy czarnej. Większość z kilkudziesięcioosobowej „białej” publiczności była autentycznie zawstydzona. Sytuacja zyskała na wyrazie jeszcze bardziej, kiedy jedna z moich koleżanek z impetem klepnęła Dwayna w tyłek. W każdym razie, według mnie działanie Kosmy, zyskało sobie miejsce wśród najmocniejszych punktów imprezy.
Kolejnym punktem w harmonogramie Imprezy dobrej i ryzykownej były następujące po sobie koncerty kolektywów Kazimierz Górski (Łukasz Jastrubczak, Dawid Radziszewski) i Galactics (Rafał Dominik, Krzysztof Czajka, Michał Jachnis). Trudno oceniać występy formacji w kategoriach wartości muzycznych – z resztą takie było prawdopodobnie założenie artystów i kuratorów. Miały się one zapewne spełniać jako rześkie urozmaicenie imprezy i faktycznie część widowni entuzjastycznie podchwyciła ten trop. Jednak przy drugim utworze Galactics nieoczekiwanie wysiadła instalacja elektryczna, co zadecydowało o finale koncertu.
Wobec braku jasnego planu działania, większość plenerowiczów poczęła popadać w marazm i wyległa na skwer przed BWA, oczekując w niezdecydowaniu na bliżej nieokreślony rozwój sytuacji. Trudno kogokolwiek za to winić – kuratorska ramówka pozostawała przecież bez zarzutu. Z czasem jednak zapał plenerowiczów zaczął opadać. Wstyd się przyznać, ale więcej ikry mają wieczorki zapoznawcze na kuracjach. Sytuacja przypominać zaczęła wernisaż; stworzyło się parę kilkuosobowych grupek, ale były to najczęściej składy znające się już od dawna. Wymiana, na którą nastawiali się kuratorzy, ale też prawdopodobnie każdy uczestnik z osobna, była chyba marginalnym przypadkiem – mnie nie objęła w ogóle. Przyglądając się temu z boku, można było odnieść wrażenie jakbyśmy byli nieco zakłopotani.
Pojawiała się opcja imprezy w pracownianym lofcie. Niektórzy zdecydowali się tam podążyć, ale i oni wylądowali w Bursie w przeciągu godziny. Trudno. Winę za to można zrzucić na niesprzyjającą aurę i to, że właściwie jutro też jest dzień.
2. maja
Akcja POGO zaplanowana była na dwunastą. Już od dziewiątej trwała budowa podestu dla grupy taranującej. Należało wykonać próbę generalną, podczas której straciliśmy pewność co do tego, czy budynek BWA nie legnie w gruzach. Wypełnieni tym pytaniem udaliśmy się na wykład Konrada Schillera, który startował zgodnie z rozkładem o jedenastej. Schiller bardzo rzetelnie przedstawiał historię plenerów upływających pod znakiem Złotego Grona, do których Impreza dobra i ryzykowna nawiązywała. Słuchacze mogli porównać przeszłe z obecnym i wyciągnąć odpowiednie wnioski.
Planowo, w samo południe, dwudziestu członków PDP, zespolonych trzystukilogramową, drewnianą belką stanęło na podwórzu obok galerii BWA. Trzymając oburącz taran, poczęliśmy wykonywać kolejne polecenia kierującego całą akcją Mirosława Bałki: Uwaga. Trzy, cztery. Zbliżamy się. Tył; i przód. Tył; i w przód. Tył; i w przód. Opuszczamy. Pierwsza runda ledwie naruszyła elewację, co z lekka skonsternowało grupę. Osobiście pomyślałam: Ale wtopa! Drugie podejście: Uwaga, podnosimy. Zbliżamy się. Tył, i w przód – taran wyrzeźbił dziesięciocentymetrowe wgniecenie. W tył, i w przód – kolejne parę centymetrów wprawiło belkę w rezonans, który zjednoczył cały kolektyw taranujących w odczuwaniu lekkiego drgania na wewnętrznej części ramion. I w tył, i w przód. Opuszczamy – dziura całkiem pokaźna, ale jeszcze nie na wylot. Jednak damy radę. Kolejny cykl trzech uderzeń stworzył w bocznej ścianie BWA otwór o średnicy około czterdziestu centymetrów. Z brzucha galerii dały się słyszeć gromkie brawa. Spojrzeliśmy po sobie. Niebywałe, jakie pokłady czystej radości może przynieść destrukcja! Nikt nie krył rozczarowania, że ściana puściła tak szybko, skoro to, co do tej pory, jedynie rozbudziło apetyt. W gorączce narodził się zatem pomysł, by odrobinę powiększyć dziurę – na co wszyscy przystali. Miały paść jeszcze dwa uderzenia. Po pierwszym taran ledwo nie wpadł do środka, co ostatecznie dało finisz całemu przedsięwzięciu.
To, co mówiły twarze kolaborantów w tej akcji, najtrafniej opisuje słowo spełnienie. Ulga, ale jednocześnie spory wystrzał energii. Udrożnienie instytucji wielką drewnianą belką uznaję za przeżycie zdecydowanie godne polecenia!
Akcji POGO towarzyszyła zgromadzona na podwórzu publiczność, ale ponoć silniejsze wrażenie wywarło nasze działanie na widzach zgromadzonych w środku galerii. Stało się tak dzięki mikrofonom ustawionym na zewnątrz i przenoszącym łomot demolowanej ściany na głośniki umieszczone we wnętrzu. Przy zgaszonym świetle zgromadzona publiczność usłyszała serię huków i towarzyszące jej drganie pomieszczenia. Potem przez wybity otwór do środka wpadło światło. W ten sposób zrealizowało się nasze założenie, burzenie stało się przyczynkiem do budowania.
Drugą częścią akcji POGO był wykład pana Roberta Jurgi dotyczący technik taranowania na przestrzeni dziejów. Trzeba przyznać, że mimo zadeklarowanej na samym wstępie tremy, pan Jurga udzielił prelekcji niesłychanie żywiołowej, dzięki czemu spotkał się z ogromnym zainteresowaniem słuchaczy. Mam wrażenie, że na tle innych wykładów zafunkcjonował jak ożywcza torpeda. Nie bez znaczenia pozostawała tu zapewne charyzma Roberta Jurgi i jego podekscytowanie nietypową publicznością. Jednak owacje, jakie zebrał wykładowca, podsunęły mi myśl, że może w polskim artworldzie dochodzi do kolejnego awangardowego zrywu: zainteresowania coraz częściej wykraczają poza problematykę samej sztuki podsycaną mozolnie przez galerie i inne instytucje.
Resztę dnia wypełniły następujące po sobie: warsztaty Wojtka Kosmy oraz wykład Tymka Borowskiego i Pawła Śliwińskiego. Warsztaty Kosmy polegały na zaproszeniu słuchaczy do wykonywania zaprojektowanych przez niego performance’ów. Artystę zdaje się interesować głównie przeniesienie aktywności na widza, stworzenie sytuacji, w której pozwala mu na uczestnictwo w dziele i budowanie go poprzez swoją indywidualność. Ciekawym przykładem był performance, który wykonała trójka kuratorów pleneru. Stojąc w kręgu i trzymając dłoń na tętnicy szyjnej sąsiada, odliczali sobie nawzajem na głos rytm pulsu. Następujący po nim wykład Archiwum jutra Borowskiego i Śliwińskiego był dość przydługawy i stwarzał wrażenie nudnego. Ponad półtoragodzinna projekcja slajdów przedstawiających prace młodych artystów, którzy wydawali się moderatorom szczególnie ciekawymi. Podczas wykładu uzasadniali, dlaczego wróżą im w niedalekiej przyszłości sukces. Jednak artyści wybrani na bohaterów prezentacji – o czym nie było poinformowane audytorium – byli postaciami fikcyjnymi. Tyrada duetu Borowski-Śliwiński okazała się być nie tyle wykładem, a performancem. Dowcip ten zrozumieli bardziej wnikliwi słuchacze, którym podejrzanym wydało się, że nie znają żadnego z prezentowanych twórców. Możliwe, że niektórzy odkryli prawdę dopiero w zaciszu swojego domu chcąc zgooglować sobie artystę, który przykuł ich uwagę.
Pod koniec dnia, w czasie kiedy wszyscy plenerowicze udali się na spoczynek, do galerii weszła ekipa Grzegorza Sztwiertni. Podjęli się pracy, której efekty zaprezentować mieli kolejnego dnia.
3. maja
O godzinie jedenastej w sali głównej BWA zgromadzili się wszyscy zainteresowani rezultatem działań nocnych pracowni Grzegorza Sztwiertni. Ustawione po jednej stronie siedzenia z pozostałej części sali utworzyły coś, na podobieństwo sceny. Na niej stanął Sztwiertnia i poinformował publiczność o tym, że za chwilę wraz ze swoimi studentami wykonają zaplanowane nocą działanie. Grał zaniepokojonego faktem ich spóźnienia i stwierdził, że zatelefonuje do nieobecnych. Po chwili z głośników dał się słyszeć głos jednej ze studentek, informującej, że nie przybędą na spotkanie i nie wezmą udziału w prezentacji, bo nic nie pobije dziury.
Szczerze mówiąc występ ten wprawił mnie, jeśli nie w osłupienie, to na pewno w zakłopotanie. Najszybciej zareagował Mirek Bałka, nie kryjąc swojego oburzenia; całe przedstawienie odczytał jednoznacznie jako akt prześmiewczy w stosunku do poczynionego przez nas taranowania. Jedna ze studentek Grzegorza Sztwiertni zaooponowała, tłumacząc, że kierowała nimi nie chęć ironizowania, ale otwartego przyznania się do niemocy. Wyjaśniła, że kiedy poprzedniej nocy siedzieli w BWA, zrozumieli, że nie wykoncypują działania „mocniejszego” od taranowania, co znacznie obniżyło ich morale i ostatecznie doprowadziło do rezultatów, które mieliśmy okazję zaobserwować rankiem dnia kolejnego. Bałka twardo bronił swego, obstając cały czas przy założeniu, że nawet, jeśli nie z zamysłu, to w efekcie działanie studentów Sztwiertni godzi w jego Pracownię (jako społeczność). Wywiązała się dość burzliwa wymiana zdań, do której z czasem włączył się sam Sztwiertnia. Skupił się na motywie dziury i głębokiej zadumy nad jej istotą, do jakiej został przez ową dziurę sprowokowany. Bałka z uporem przekonywał, że doszło w takim razie do nieporozumienia, gdyż nie otwór w ścianie, ale proces, w którym powstał, był naszą rzeczywistą pracą. Rozmowa faktycznie zdała się rozbijać o ścianę niezrozumienia. Padło parę kolejnych zapewnień ze strony studentów (niestety nie poznałam ich imion), a z czasem i samego Sztwiertni, że działanie PDP uważają za absolutnie niepodważalne, a ich prezentacja miała dać temu wyraz. Naświetlali sytuację, tłumacząc, że na plener z założenia wybrali się bez planu i postanowili pod wpływem dziania się imprezy określić, jakie działanie powinni podjąć. Ponieważ najsilniejszym punktem wydawała im się akcja POGO; to do niej postanowili się ustosunkować. W biegu dyskusji nagle pokazały mi się jasno dwie kwestie. Pierwsza: o pokazie pracowni Sztwiertni zaczęto mówić w kategoriach nie-działania, tak jakby było tylko ilustracją dla decyzji o braku podejmowania jakiejkolwiek aktywności w ogóle. Druga: jako powód najważniejszy owego nie-działania zaczęła się jawić chęć konkurowania. Oczywiście wartość ta wpisana została w plener od momentu, kiedy zaproszono dwie pracownie z ASP, ale w zamierzeniu miała pozostać raczej jako bodziec stymulujący; nieopatrznie jednak przerodziła się w uwarunkowanie ograniczające pracownię Grzegorza Sztwiertni. Paradoksalnie również o motywie współzawodnictwa miała mówić nasza akcja POGO. W założeniu chcieliśmy się odnieść także do walki, jaką trzeba stoczyć, aby wejść do obiegu galeryjnego. Jako studenci, w większości nic jeszcze nieznaczący dla światka sztuki, wykuliśmy sobie alternatywne – boczne wejście.
Wracając jednak do samej formy działania pracowni Sztwiertni: jeżeli już najważniejszą jego treścią była rezygnacja, to czemu konsekwentnie nie posunięto się do rozwiązania bardziej radykalnego, na przykład literalnego nic-nie-zrobienia? Może wtedy akcja zyskałaby na wyrazie i zwróciła uwagę na bardziej nurtujące problemy, jak na przykład kwestia współzawodnictwa w sztuce czy cała problematyka, jaką uaktywnia zanegowanie działania czynione w zamyśle aktu twórczego. Rozwiązań z resztą było zapewne jeszcze wiele. W stanie obecnym akcja Sztwiertni i jego studentów przywoływała na myśl hasło brzydko się chwytać.
Dyskusja nie miała szansy się rozwinąć. Musieliśmy wracać do Poznania. Szkoda tym bardziej, że umknęły nam tym samym dwie dość dobrze zapowiadające się pozycje z harmonogramu pleneru: piknik i spacer drogą opracowaną przez Sławomira Pawszaka oraz koncert zespołu Anna Dymna w składzie: Agnieszka Polska, Tomasz Kowalski, Jan Plater.
Nasz taran skrócono do długości wykraczającej niewiele ponad trzon. Skrzętnie opatulona głowica spoczęła na siedzeniu w pociągu do Poznania, a potem osiadła w pracowni.
***
Taki, a nie inny, obrót wydarzeń sprowokował mnie do refleksji nad osobliwością współzawodnictwa. Osobiście konkurencję uważam za zjawisko jak najbardziej na miejscu – w życiu prywatnym, jak i zawodowym, a w środowiskach akademickich wręcz niezbędną do podtrzymywania tendencji wzrostowej w popełnianiu kolejnych wypowiedzi artystycznych. Konkurencja jest czynnikiem, który w sposób naturalnie piękny stymuluje do osobistego progresu, którego przedłużeniem jest rozkwit całości ekosystemu. Może być motorem rewelacyjnie napędzającym machinę działań, a także działań tych ciągłym ulepszaniem i usprawnianiem. Sprawa zaczyna się jednak komplikować, kiedy z pobocza wchodzi na główny trakt; zamiast być bodźcem staje się motywem. Obracająca się jedynie w sferze myśli albo też odwrotnie – nie myślana a po prostu czyniona, utrzymuje nas w genialnym stanie zdrowej rywalizacji. Wywołana do świata nazwanego budzi zakłopotanie. Jednak nie to, które towarzyszy obnażaniu jakiegoś kłopotliwego tabu, a raczej bardziej na zasadzie zażenowania. Kiedy rywalizacja przestaje być bodźcem a staje się treścią, robi się w najlepszym przypadku nieciekawie, a w najgorszym nieprzyjemnie. Ostatecznie zafunkcjonowały we mnie obydwa te uczucia.
Scenariusz akcji pracowni Grzegorza Sztwiertni Negocjator
A (Grzegorz) – Gdzie jesteście? My tu czekamy na was… Czy coś was zatrzymało?
B (Ania) – No więc tak się składa, że wracamy do Krakowa. Jesteśmy wszyscy w pociągu… Nie pojawimy się na prezentacji. Bardzo przepraszamy, ale uważamy, że zostaliśmy postawieni w zbyt trudnej sytuacji, w pewnym sensie nieuczciwej.
A (Grzegorz) – Nie za bardzo rozumiem, o co wam chodzi. Przecież przygotowaliście w nocy wasze prezentacje… Nie tak się umawialiśmy.
B (Monika) – Nie da się konkurować z dziurą. Interpretujemy całą sytuację, jako siłowe i gwałtowne wtargnięcie twardej, zamkniętej i autorytarnej rzeczywistości w subtelną tkankę możliwej wymiany. Traktując jako dobro wspólne odejście od męskiej, siłowej i agresywnej retoryki sztuki sprzed refleksji feministycznej, sprzeciwiamy się powrotowi tamtych upiorów. Chcemy to nazwać gwałtem, gdyż sytuacja nie daje żadnej szansy dyskusji czy negocjacji.
A (Grzegorz) – No nie przesadzajcie, choć w sumie rozumiem wasze wątpliwości…
B (Mateusz) – Wcale nie jest tak, że szukamy dziury w całym. Nasz zawód wynika po prostu z zachwiania idei warsztatów i plenerów jako wspólnych działań rozwijających się na miejscu. Kuratorski tekst wprowadzający sugeruje, aby potraktować to spotkanie jako zachęcające do reaktywacji idei plenerów, rozumianych nie tylko jako miejsce powstawania i wystawiania prac, ale przede wszystkim jako możliwość komunikacji i wymiany.
A (Grzegorz) – No ale to też zależy od was. Czy jesteście pewni, że wykazaliście się inicjatywą?
B (Dominik) – To teraz nie jest ważne, chcielibyśmy po prostu znaleźć odpowiedź na parę pytań, na przykład: jak traktować ten gest staranowania ściany galerii i decyzję zaproszenia do wykładu specjalisty od piastowskiej wojaczki? Czy traktować to jako żart, zabawę i show, czy też jako refleksję nad współczesną rolą instytucji galerii? A może intencja była jeszcze inna? Mamy podejrzenie, że spektakularność użytych środków była podyktowana atrakcyjnością przyszłego materiału dokumentacyjnego. Warto rozmawiać!