To jest bardzo ciekawy wywiad. Pokazuje inny rodzaj wychowania i obcowania ze sztuką. Więzi, które opierają się zawsze na konstrukcjach uniwersalnych, wyrozumiałych na nowość, otwartych.
Przytoczę tu informację, którą znalazam kiedyś:
Dziś społeczeństwo ma wiejskie korzenie. W 1940 r. w Polsce było 80 tys. ludzi z wyższym wykształceniem, ale 22 tys. z nich zginęło w Katyniu!" źródło
Przytoczę tu informację, którą znalazam kiedyś:
Dziś społeczeństwo ma wiejskie korzenie. W 1940 r. w Polsce było 80 tys. ludzi z wyższym wykształceniem, ale 22 tys. z nich zginęło w Katyniu!" źródło
Przeczytajcie o siostrach Malik.
To wcale nie znaczy, że projekt sam w sobie wywarł na mnie jakieś wrażenie. Większe wrażenie wywarła opowieść o domu Malików. I to cytuję (również w rozwinięciu posta*). Zainteresowanych działaniem odsyłam do źródła.
Wywiad jest z Lampy, rozmawia Beata Seweryn - "Lampa" 4/2010.
BEATA SEWERYN: Losy waszej rodziny układają się w ciekawą opowieść. W jakich okolicznościach wasi przodkowie przybyli na ul. Smoleńsk?
C.M.: Jeszcze nasza babcia urodziła się w należącym do rodziny dworze w Stryszowie. Po wojnie, gdy stracili dwór, dostali przydział miejski na mieszkanie przy ul. Smoleńsk 22/ 8 (Dwór w chwili obecnej jest oddziałem Zamku Królewskiego na Wawelu, szanse na odzyskanie majątku są mizerne - przyp. B.S.).
J.K.: Początkowo w ramach akcji dochamiania dzielili je z dwiema innymi rodzinami. W czasach komunizmu nikt nie zwracał uwagi na status prawny kamienicy. Nikt nie myślał o wykupywaniu mieszkań na własność. Nie miało to większego sensu, najwyżej obciążało kosztami utrzymania kamienicy. Ludzie wzajemnie sobie sprzedawali części budynku. Początkowo należała do rodziny Bieńkowskich, sprzedali ją łącznie ze swoim mieszkaniem Lisom. Lisowie zrobili to samo i sprzedali panu, który odsprzedał Irlandczykom. Największą ironią jest to, że poprzedni właściciele muszą się teraz wyprowadzić, bo nie stać ich na czynsz w wysokości 3,5 tysiąca złotych. Nasze działania spotkały się z ogromnym oddźwiękiem społecznym, ponieważ ten problem dotyczy bardzo wielu ludzi. Nawet przed chwilą rozmawiałam ze starszym panem, który ubolewa, że w nocy Kraków staje się miastem duchów. W oknach zapala się coraz mniej świateł, centrum się wyludnia. Tego procesu nie można powstrzymać, rządzi się prawami rynku i gospodarki. Wasz dom był miejscem wyjątkowym, ważnym nie tylko dla domowników, ale i rzeszy odwiedzających go ludzi. Czy to was zmotywowało do publicznego pożegnania z mieszkaniem?
J.K.: Pomysł pojawił się bardzo naturalnie. To mieszkanie żyło sztuką, każdy miał w nim miejsce na swoją produkcję. Przychodzili do nas ludzie z zewnątrz, to był bardzo otwarty dom. Nasi rodzice są artystami, pradziadek zajmował się szopkami krakowskimi. Mama studiowała na ASP, tworzyła sztukę współczesną, teraz zajmuje się rzeźbą i sztuka sakralną. Tata jest muzykiem z zawodu, z pasji jest rzeźbiarzem. Tworzy małe świątki, do każdego pisze poezję i muzykę. Całość jest mocno zakorzeniona w antymaterializmie, miłości do natury i namiętności do sztuki. Chciałam, by w projekcie ul.Smoleńsk 22/8 zaistniały dwa punkty widzenia. By z jednej strony pokazać intymność domu, z drugiej strony skonfrontować to ze społecznym problemem gentryfikacji. Dlatego otworzyłyśmy dom dla ludzi, pokazując, jak pracujemy.
Kiedy odkryłyście, że wasz dom jest wyjątkowy?
* Od niedawna stosuję na blogu rozwinięcia postów poprzez Czytaj więcej...
Pozwala to na uproszczony wygląd strony głównej. We wstępie zawsze się dowiesz czy Cię to zainteresuje. Możesz nie wnikać.
J.K.: Nasz dom wyglądał zupełnie inaczej, będąc małą dziewczynką, nie zdawałam sobie z tego sprawy. Dopiero w szkole podstawowej odkryłam, że z nim coś jest nie tak. Muszę przyznać, że miałam z tym dość duży problem. To był dom zupełnie niemieszczański. Gdy coś się popsuło, to już zostawało popsute, bo każdy miał coś innego ciekawszego do roboty.
Dzwonek do drzwi zepsuł się 22 lata temu, zastępuje go sznurek, przewleczony przez wrzutnik na listy, na końcu sznurka wisi wielki miedziany dzwon. Czy jako dzieci miałyście absolutną wolność ekspresji na terenie mieszkania?
J.K.: W mieszkaniu z szóstką dzieci trudno jest wprowadzić rygor i konsekwencję.
Podobno wpojono wam cnotę hiperproduktywności.
C.M.: Oboje rodzice rzeźbili, my wszystkie chodziłyśmy do szkół muzycznych. Jedyną rzeczą, która była w domu premiowana i wzbudzała zachwyt u rodziców, to gdy się zrobiło coś pięknego. Rodzice zatrzymywali nasze udane obrazki. Albo przychodziły ciocie i wszyscy piali z zachwytu, gdy robiłyśmy ładne szopki albo grałyśmy frazę jakiegoś utworu. Oczywiście współzawodniczyłyśmy ze sobą, było nas sześć dziewczynek! Musiałyśmy sobie zasłużyć na miłość i względy rodziców.
J.K.: Nie było istotne to, czy pokój jest posprzątany, tylko kto dziś zrobił coś interesującego.
C.M.: Nawet oceny nie były ważne. W domu nie było telewizora. Główną rozrywką było rysowanie i wymyślanie niekończących się historii. Gdy organizowaliśmy bale dla koleżeństwa podwórkowego, to puszczałyśmy symfonie, których była duża kolekcja. Chodziłyśmy na próby do opery, gdzie tata do dziś pracuje. Miałyśmy kontakt ze sztuką non stop.
Robiłyście sobie zabawki?
C.M.: Bardzo dużo. Czasem coś dostawałyśmy, ale przerabiałyśmy po swojemu. Na przykład kupowano nam balony, z których robiłyśmy ludziki i królewny. Było sporo autorskich, wymyślonych zabaw. Animowałyśmy okolicę, u nas było centrum dowodzenia podwórkami. Tam, gdzie były Malikówny, była draka, tak działamy dzisiaj, choć bardziej profesjonalnie. Powtarzamy rytuały z dzieciństwa, ale są one doszlifowane.
Do końca nie było wiadomo, czy pozyskacie jakieś fundusze, Miasto Kraków nie udzieliło wam wsparcia.
J.K.: Walczyłyśmy o pieniądze przez cztery miesiące. Kryzys trwa, wiele fundacji i organizacji na wstępie powiedziało nam, że nie mamy szans. Ponieważ od wielu lat mieszkam w Stuttgarcie, zaprosiłam do współpracy Niemców. Udało nam się pozyskać wsparcie finansowe Ministerstwa Kultury Badenii-Wirtembergii.
Byłyście wychowywane w nurcie patriotyzmu lokalnego?
C.M.: Tak, chodziłyśmy na Wawel. W strojach krakowskich chodziłyśmy ciągle, to był nasz stój galowy! [na wywiad do "Lampy" siostry stawiły się w strojach krakowskich, ciągnąc za sobą po Plantach wóz własnego projektu]
J.K.: Lightbox na plecach pojawił się, ponieważ najpierw nas straż pożarna gnębiła, że jest źle przymocowany do budynku, później przyjechała policja i zażądała zdjęcia.
C.M.: W projekcie bardzo podoba mi się to, że wystawa jest bardzo demokratyczna. Współistnieją ze sobą różne formy sztuki, które świetnie ze sobą razem funkcjonują. Mamy też zróżnicowaną publiczność: ludzi, którzy chodzą na wernisaże do galerii, i takich, którzy nigdy tego nie robili. W czasie nastrojowego spotkania z naszym ojcem, wynajęłyśmy za 3 euro na godzinę człowieka, który chodził po ulicy z lightboxem, reklamując nasz projekt na plecach.
Mieszkanie zostało zesquotowane zaraz po wyprowadzce rodziców. Stoi otwarte niemal 24 godziny na dobę, czy kontrolujecie to, co tam się dzieje?
J.K.: Ciężko jest to kontrolować. Koncepcja naszego projektu jest bardzo szeroka, opiera się na wielu warstwach: politycznej, artystycznej, społecznej. Interesują nas nasze własne korzenie. Zauważamy, że w naszym środowisku artystycznym widoczne jest odcięcie się od tradycji. środowisko idzie w kierunku lewicowym, co jest oczywiście naturalnym wyborem. My też pracujemy w tym duchu, ale chętnie komentujemy swoje katolickie korzenie. Staramy się je przepracować.
Wasz dom był bardzo religijny, przez okno oprócz mebli wyleciała znacząca kolekcja literatury dewocyjnej. Katolicyzm nie przywodzi na myśl otwartości i brawurowego działania na polu sztuki.
J.K.: To nie był typowo katolicki dom. Królował raczej... anarchistyczny katolicyzm.
C.M.: Nasza rodzina nie była katolicka, ale religijna. Uprawiano sztukę sakralną z powodu żarliwej wiary. Tata komponował muzykę do psalmów, jednocześnie nosił koraliki. Pamiętam, ze w latach 80. na ul. Smoleńsk ciągle spali hippisi. Dla nas to była niezwykła atrakcja. Zbierała się także elita opozycyjna.
Kto bywał?
C.M.: Janka Ochojska.
J.K.: Jerzy Harasymowicz.
C.M.: On akurat nie należał do opozycji. Wałęsa dostał świątka od taty. Panowała atmosfera powszechnej niechęci wobec ZOMO. Byłyśmy tak wychowywane, że przechodząc obok Muzeum Lenina musiałyśmy pluć albo zamykać oczy. Pewnego razu bawiłyśmy się na podwórku w gorący dzień, przyszło kilku zomowców, zapytali się, czy mogą umyć ręce w naszym wiaderku do kąpania lalek. Zgodziłam się totalnie przerażona, bo myślałam, że to w ogóle nie są ludzie. Później zalewałyśmy wiaderko wrzątkiem, by wyparzyć. Tatę często zaczepiali ludzie, ponieważ był bardzo otwarty i z wszystkimi rozmawiał. Często byli zapraszani do domu i zostawali na nocleg. Pamiętam, że cerata w kuchni była zniszczona, bo jakiś włóczęga siedział przy stole i ją targał. Raz pojawił się Olek, Czech po pielgrzymce do Częstochowy, miał gitarę i sandały. Okazało się, że ma być internowany, bo przyjechał bez paszportu. Nasz tata jest przewodnikiem beskidzkim, więc bez wahania przeprowadził go przez granicę w okolicach Babiej Góry. Ryzykował poważne więzienie. Taka solidarność była dla rodziców naturalna. Lubiliśmy się też z p?aczkami miejscowymi, którzy przychodzili do domu pośpiewać. Mama jest bardzo tolerancyjna i niewiele rzeczy jej przeszkadza. Przez ostatni miesiąc pakowania się mieszkanie było odwiedzane przez rzesze fotografów. Cały czas ktoś się kręcił po domu.
Zależało wam na utrwaleniu pamięci o miejscu?
J.K.: Istnieją dwa punkty w przestrzeni: zewnątrz i wewnątrz, oraz w czasie: przed i po wyprowadzce. "Przed" to część archiwalna, "po" to ślady, które można twórczo przepracować. W pokoju dziecięcym powstała Centryfuga, maszyna do malowania brudnych ścian. Na wielkie koło podłączone do wiertarki spadała biała farba i rozbryzgiwała się dookoła pokoju.
Projekt opiera się na licznych interwencjach w obrębie mieszkania, jak i na terenie miasta. Co działo się w tym tygodniu?
J.K.: W pokoju dziecięcym prowadzone były odkrywki archeologiczne, jedna warstwa rysunków dziecięcych, jakieś szubieniczki, domki, na tym jest tapeta, dalej naklejony karton z innymi rysunkami. Podczas sprzątania znalazłyśmy ponad 500 rysunków z dzieciństwa, gdy malowałyśmy tylko święte i królewny.
C.M.: Wczoraj architekt Łukasz Lędziński powiesił z balkonu huśtawkę ze starych prześcieradeł i poszewek. Bardzo długą huśtawkę z trzeciego piętra, 15 m wysokości! Wygląda niezwykle malowniczo. Moja córka Urszulka ją przetestowała i powiedziała: mamo, to jest cud! Nasz tato też się huśtał, chyba bardziej jest artystą niż katolikiem.
Z jakimi reakcjami ludzi spotykacie się?
J.K.: Agresji nie ma w ogóle. Raz tylko przyszedł do domu rojalista-wariat, zarzucający nam, że jesteśmy komunistkami. Nikt z nas nie krzyczy: Precz z kapitalizmem! To, co tworzymy, jest komentarzem, krytyką rzeczywistości. Poza tym reakcje są bardzo pozytywne, przychodzą do nas normalni ludzie, których ten problem dotyczy. Także środowisko artystyczne spontanicznie włącza się do współpracy, Bartek Materka, grupa Strupek.
C.M.: Myślę, że ciekawym przykładem jest nasza sąsiadka, synowa zasłużonego profesora uniwersyteckiego. Jej rodzina także musi się wyprowadzić, nie mają w domu sztuki, ale 15 tysięcy książek, z którymi nie mają co robić. Z czasem zaczęli nieco inaczej postrzegać swój problem, chcą zrobić pożegnanie swojego mieszkania. Ciepło okazuje nam także władza. Podczas jednej z wizyt dowiedzieli się, że w sobotę organizujemy koncert i zapowiedzieli, że wpadną. Tak samo alpinista, wynajęty przez administrację do zdjęcia flagi hiszpańskiej. Poznałyśmy świetnych ludzi. Dziewczynę z fundacji zajmującej się problemami miasta, która chciała napisać o nas artykuł. W międzyczasie okazało się, że prowadzi bloga o kulinariach, razem ze swoim chłopakiem przyszli i gotowali dla nas. Sami kupili jedzenie i zrobili ucztę dla 30 osób! Będziemy mieli tak wiele wspomnień. Dzięki tej rekompensacie łatwiej będzie się pogodzić ze stratą.
Myślę, że warto wspomnieć o waszej wcześniejszej działalności. Cecylia malowała klasyczne obrazy, od kilku miesięcy realizuje projekt, który można śledzić na facebooku, wspina się codziennie na jedno drzewo.
C.M.: Moje malarstwo też było związane z miastem. Przez kilka sezonów malowałam na ulicy, rozmawiając z przechodniami na temat sztuki. Miałam intensywną interakcję ze społeczeństwem. Zrobiłam także wernisaż u mojego bezdomnego sąsiada, malowałam obrazy z rzeczy od niego pożyczonych. Mieszkam w zamożnej dzielnicy, a obok on, w domu bez okien i bez drzwi. Drzewa pojawiły się po warsztatach dla dzieci, miałam im przygotować prezentację o bohaterach. Postanowiłam, że nie opowiem im o Batmanie, ale moim ulubionym bohaterze, którym jest Cosimo - Baron Drzewołaz z książki Italo Calvino. Baron w wieku 12 lat zbuntował się, wszedł na drzewo i powiedział, że nigdy nie zejdzie na ziemię. Chciałam zilustrować tę historię, moje dzieci zrobiły mi zdjęcie na drzewie. Później postanowiłam prowadzić pamiętnik. Był to poniekąd mój pomysł na facebooka. Co tam można robić? Jakieś linki sobie wysyłać? To bez sensu. Zaczęłam codziennie wrzucać fotografię z drzewa, za każdym razem z innego. Jutro upłynie pół roku. Niesamowite jest doświadczenie przyrody, wspinałam się w każdą pogodę, w ulewy, śnieżyce. Ważny jest upór, wytrwałość i bunt. Taka moja autorska rebelia.
J.K.: Jestem radykalistką. Sztukę można robić na różnych poziomach. Staram się, by to, co robię, było mocne, budziło dyskusję. To, co robimy, jest bardzo współczesne, zawiera w sobie odejście od galerii i wielowarstwowość. Pokazujemy sztukę zwykłym ludziom. Zależy nam na pracy u podstaw, by ludzie w Krakowie wiedzieli, że jest coś oprócz malarstwa. Projekt z drzewami pokazuje, że możesz iść drogą jak wszyscy, ale możesz też wejść na drzewo.
Czy liczba wydarzeń nie wymyka się spod kontroli?
J.K.: Zależało nam na bardzo intensywnym pożegnaniu mieszkania. 30 marca zdajemy klucze i nigdy nas już tam nie będzie. Podczas finisażu wystąpi politolożka Imke Hansen, wykładowczyni uniwersytecka z Hamburga, będzie mówiła o gentryfikacji i odpowiedzialności społecznej w polityce miejskiej. Miasto to my - z tej filozofii wyrasta nasz projekt. Na jeden z ostatnich wieczorów zaplanowałyśmy koncert Negradonny - girlsbandu rodziny Malików. Zrobiłam dla nich koronę cierniową. C.M.: Negradonna to projekt naszej siostry Rozalii, która jest anarchistką i nie współpracuje z systemem kapitalistycznym. Od dzieciństwa komponowała swoje protestsongi. W zespole gram jeszcze ja i Teresa, która wyjechała na studia perkusyjne. Gramy w stylu dark wave z elementami namiętnej muzyki operowej i klasyki. Miejscami muzyka jest obrazoburcza. Podczas koncertów nosimy czarne skrzydła z gołębich piór zebranych na Plantach. Na Smoleńsk będzie miała miejsce premiera płyty Kościół cierpienia. Sam koncert odbędzie się w pokoju, w którym powstały wszystkie utwory. Pieśni są niesamowicie egzystencjalne i namiętne: jestem kobietą nawiedzoną, kocha mnie Bóg i Szatan mnie pożąda, o moją duszę nieśmiertelną toczy się wojna, nie ważne jakie założę na siebie szaty, szaty bogate czy wyuzdane, i tak przed tronem stanę naga bo jestem naga. Smoleńsk to była instytucja, 130 metrów, cztery pokoje. Miejsce, w którym wszystkie gałęzie rodziny Malików mogły się spotkać i razem coś robić. Przez lata funkcjonowały tam obok siebie: Negradonna, szopki krakowskie, sztuka współczesna i przedszkole dla naszych dzieci.
Kraków, 26 marca 2010
W efekcie działań sióstr Malik, administracja budynku odcięła linię telefoniczną oraz zmieniła kod do domofonu. Ostatnia interwencją rodziny było przytwierdzenie do fasady glinianej tablicy upamiętniającej obecność lokatorów.