Całe życie byłam przeciwna systemom i instytucjom edukacyjnym. Szczerze wierzyłam, że nie dość że nieeleganckie, to na wskroś niesprawiedliwe. Że sukcesywnie należy wspierać osoby wystające w ich niestandardowym funkcjonowaniu, a nie wbijać (w myśl japońskiego przysłowia "wystający gwóźdź należy wbić z powrotem"). Że system jest tak słaby, jak sam osłabia. W sposób wytrwały i konsekwentny uganiałam się za własną sprawą, pisząc stosy podań i wniosków, nie ufając dy/rektorskim zapewnieniom. Pełna emocji wychodziłam z biur i sekretariatów, plując przez lewe ramię zdruzgotana poniżającym skostnieniem.
Skutecznie przez 10 lat pełnym głosem bez strachu wykrzykiwałam co się na sercu budziło (własnym wątkiem troskliwie się zajmując).
Jak się przeciwko czemuś tak wiernie i głośno wykrzykuje, to świadczyć to może o ognistym uczuciu.
Po 10 latach okazuje się, że mam głębokie uczucie do systemu edukacyjnego, wobec którego wytrwale stawałam ością w gardle.
Pod wodzą systemu edukacyjnego ostałam regularnym rycerzem, gdy odejść mogłam.
Czy nie uwiarygadniam miernego status quo tychże instytucji?
Odebrałam właśnie dyplom magisterski. I przypomniało mi się, że na rok przed ukończeniem przeze mnie liceum zamieniono w Polsce nazwę oceny miernej na dopuszczającą.