Jutro odwożę mego Ojca do Domu. Opieki.
Odwożę jego skafander – rok produkcji 1930.
Pieluchomajtki. Trzęsącą się brodę.
Prawdziwe nogi służące do leżenia.
Rękę prawą, która gładziła mnie po głowie.
I puste studnie po oczach.
Dom wygląda ładnie.
Stoi na skraju lasu w Internecie.
Jest piękny jak przez telefon. Mówi Pani.
Śmierć bez odleżyn jest tego warta.
Ojciec nie pamięta i nie wie.
Ale czasami coś szepcze
w nieznanym narzeczu śmiertelnych.
A pies, którego kupię Mamie,
przyniesie w listopadowy poranek
kawałek duszy Janka na dnie brązowych ślepi.
Choć nie wiem, czy Mama zgodzi się na psa…